Witam Cię czytelniku na moim trochę odmiennym od innych blogów. Postanowiłam nadać mu formę książki dlatego jeżeli nie śledzisz go regularnie ale odwiedziłeś go po raz pierwszy zachęcam Cię do rozpoczęcia czytania od pierwszego w nim wpisu, który rozpoczyna opowieść o moim spotkaniu z upragnionymi górami. Mam nadzieję, że będzie to dla Ciebie przyjemna lektura. Zapraszam. Komentarze są mile widziane. :D


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Szrenica "zdobyta"

Pierwszy szczyt zdobyty! Hmm!? Nie zupełnie, prawdę mówiąc. Radość z tego "osiągnięcia" jest niestety tylko połowiczna. Zdobyć szczyt, to znaczy wejść na ten szczyt o własnych siłach, jak prawdziwy deptacz, a nie wjechać kolejką. No ale!? :) Mówi się trudno, idzie się dalej. Do prawdziwego deptacza jest mi daleko, bardzo daleko, może nawet nigdy nim nie zostanę. Może!? Hmm! Przecież to zależy ode mnie! - rozmawiałam w myślach sama ze sobą. Jesteśmy na szczycie Szrenicy i właściwie tylko to w tej chwili się liczy - pocieszałam i jednocześnie usprawiedliwiałam samą siebie. Ze szczytu będziemy schodzić pieszo czerwonym szlakiem wiodącym prosto do Szklarskiej Poręby.

Jest po chmurno z małymi przebłyskami słońca. Widoki są przecudne mimo nie ciekawej pogody.
Nie mogę wprost nacieszyć nimi oczu. Na samym szczycie znajduje się jakby kopiec kamieni. Wyglądają jak rozsypane klocki Ducha gór, które na chwilę zostawił dla ludzi, by i oni mogli się nimi nacieszyć. I oni to robią! Tak! Dotykaj ich, wchodzą na nie, przeskakują z jednego na drugi, robią sobie zdjęcia. My też! Cieszymy się przy tym jak dzieci.

Gdy już nacieszyliśmy się tymi atrakcjami, zaczęliśmy powoli schodzić w dół. Ja cały czas odstaję od reszty. Często zatrzymuję się i robię zdjęcia, poza tym chcę odrobinę pobyć z moimi upragnionymi górami sam na sam, chcę czuć ich
magię. Nie jest to wcale łatwe na pierwszym odcinku szlaku. Właściwie to jest to niemożliwe. Za dużo ludzi wokół. Chwilowo miałam wrażenie, że znajduję się nie w górach, a w mieście i to w godzinie szczytu.

Spokojnym krokiem schodzimy coraz niżej. Ja i K schodzimy zygzakiem w dość dużym odstępie od siebie, chłopaki idą razem prosto w dół, żywo rozmawiając o czymś i nie myśląc o kolanach. Szlak wybrukowany jest kamieniami. W duszy żałuję, że nie jest zwykłą leśną ścieżką. Byłoby bardziej naturalnie, ciekawiej i piękniej, bardziej dziko. Przecież właśnie po to idzie się w góry, żeby zderzyć się z tym wszystkim, by poczuć ich magię, niesamowitość i przeżyć dreszczyk emocji jakiego nigdzie indziej nie można doznać. Na tym szlaku brakowało mi tego.

Napotykamy coraz mniej ludzi. Pogoda psuje się coraz bardziej. Żeby poprawić sobie humor zaczynam ni stąd, ni z owąd nucić sobie pod nosem słowa piosenki: "Iść, ciągle iść w stronę słońca!". Czuję się coraz lepiej. Biorę z tej naszej pierwszej wyprawy co się da dla siebie. Obserwuję pobocza szlaku, którym idziemy, ciągle przystając fotografuję wszystko co wpada mi w oko. Mijanym coraz rzadziej turystom odpowiadam uśmiechem na ich uśmiechy. J i K są już bardzo daleko w przodzie, mój H gdzieś między nami. Wszyscy idziemy swoim tempem, nie oglądając się na siebie.

2 komentarze:

  1. Pisz dziwczyno. Czekam na dalszy ciag. Pozdro i szacun

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za zachętę. Również pozdrawiam.

      Karolina

      Usuń